US Open: dwie wielkie bitwy o półfinał
MichalOlbrzymie emocje zafundowali kibicom i sobie uczestnicy ćwierćfinałów męskiego turnieju singlowego. Faworyci awansowali jednak dalej chociaż musieli wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności i wytrzymałości.
Jako pierwsi na korcie Artura Ashe’a pojawili się Juan Martin del Potro i faworyt gospodarzy John Isner. Taki skład meczu gwarantował, że będziemy oglądali wiele grzmotów, zwłaszcza w polu serwisowym. Tym razem przewidywania ekspertów sprawdziły się. W pierwszym secie wszystko przebiegało według sprawdzonego scenariusza. Obaj wygrywali swoje podania i doszło do tie-breaka. W nim jeden błąd del Potro przy swoim podaniu przechylił szalę na korzyść Amerykanina. Poza serwisem karty rozdawała także pogoda. Obu dawała się we znaki, ale większe problemy stwarzała Isnerowi. Raz po raz rozpaczliwie próbował złapać oddech. Kłopoty te sprawiły, że nie był już tak precyzyjny i oddał podanie. Delpo skorzystał z okazji i wyrównał stan meczu.
W trzecim secie obaj oddychali już rękawami, nowojorska pogoda nie oszczędza bowiem nikogo. Na dodatek ponownie musieli się przywitać z tie-breakiem. Tym razem błędy przytrafiły się Isnerowi i Argentyńczyk prowadził 2-1 w setach. Słaniający się na nogach tenisiści z radością przyjęli heat break po tej partii.
Po powrocie z szatni zarysowała się przewaga del Potro. Przerwa wpłynęła na niego zbawiennie bowiem na korcie wróciło do niego życie. Przełamał rywala i prowadził 4-1. Obaj jednak mieli swoje problemy zdrowotne. W końcówce meczu nie biegali już nawet do piłek wymagających zrobienia 2-3 kroków. Juan Martin za cel wziął sobie wyserwowanie zwycięstwa. Podanie nie zawodziło go wcześniej i nie zawiodło teraz. Ledwie ruszający się Isner nie był już w stanie mu zagrozić. Batalię na potężne grzmoty wygrał więc wyżej rozstawiony zawodnik. Amerykanin może żałować tej szansy bowiem więcej może mu się nie trafić okazja do grania półfinału w Nowym Jorku.
Głównym daniem wieczoru było jednak starcie Rafaela Nadala z Dominiciem Thiemem. Tutaj z kolei można było być pewnym, że będzie więcej gry i biegania niż w przypadku starcia dwóch gigantów. Pojedynek Europejczyków mógł wprowadzić Amerykanów w ekstazę. Ten mecz zasługiwał na to, żeby być starciem finałowym.
Zaczęło się jednak sensacyjnie. Rafael Nadal stwierdził, że na pierwszego seta „zostanie w szatni”. W 25 minut Thiem wygrał wszystkie gemy, a kibice na trybunach mogli zbierać szczęki z podłogi. Lider rankingu postanowił jednak wyjść do tej rywalizacji i od tego momentu zaczął się prawdziwy tenisowy spektakl. Druga partia padła łupem Hiszpana i od tej pory zaczął się prawdziwy roller-coaster emocji.
W trzeciej partii Thiem prowadził 5-3, ale pogoń zawodnika z Majorki pozwoliła mu wygrać 7-5 i objąć prowadzenie w meczu. Fani Austriaka prawdziwe deja-vu przeżywali także w kolejnej partii. Ich ulubieniec prowadził 3-1, a następnie 4-2 i ponownie stracił seryjnie punkty pozwalając Nadalowi wyjść na prowadzenie. Wielu zdążyło już pogrzebać szanse Dominica, ale on sam wierzył w siebie do końca. Doprowadził do tie-breaka, którego wygrał. Panów czekał więc piąty set.
Nie było w nim przełamań, ale za to była lawina emocji. Nadal nie wykorzystał 5 breakpointów, a Thiem zaimponował kiedy świetnym wolejem zwieńczył swój powrót z 0-40. Taki mecz zasługiwał na to, żeby zakończył się remisem. W tenisie nie ma jednak takiej możliwości i dlatego wymyślono tie-breaki. W tej rozgrywce zażarta walka trwała do stanu 5-5. Hiszpan wolejem wykończył swoją akcję serwisową i miał piłkę meczową. Dominic zbudował sobie przewagę w kolejnej akcji, ale jego smecz wylądował na aucie. W momencie wywołania komendy „gem,set,mecz – Nadal” obaj byli już w pełnym szacunku uścisku środku kortu. Dominic Thiem może wracać z Nowego Jorku z podniesioną głową. Nie zrobił sobie wprawdzie wymarzonego prezentu na urodziny, ale pokazał, że w tenisie jest przyszłość po tym jak starsi panowie zakończą w końcu swoją dominację.
Autor: Michał Buczek – Redaktor Naczelny